Do wszystkich Was, którzy mi towarzyszycie,

Do Ciebie…

moja choroba sprawia, że umieram każdego dnia i każdego dnia budzę się na nowo. Wyniszcza mnie bezlitośnie. Kiedy zaczynałam walkę z nowotworem przysadki miałam nieco ponad 20 lat. Częściowa remisja, uzyskana po operacji w 2010r., pozwoliła mi ponownie wrócić do realizowania stawianych sobie celów tych większych i tych mniejszych. Konsekwentnie zwalczałam ból i strach przed nasileniem się objawów, strach przed nawrotem choroby Cushinga – choroby nowotworowej, z której udało mi się wyrwać na chwilę dzięki pierwszej operacji, w wyniku której usunięto mi guza zlokalizowanego w przysadce mózgowej. Zawsze czułam, że mam mniej czasu niż statystyczna ja na to by żyć. Hiperkortyzolemia, która się rozwinęła doprowadziła do poważnych powikłań i dysfunkcji wielu układów w organizmie.

Mimo fizycznej słabości starałam się zostawiać małe ślady na ziemi. Choć wrodzona ambicja wzywała mnie do pracy nad rozwojem naukowym i zawodowym czułam, że aby prawdziwie żyć warto jest widzieć wokół siebie ludzi. Spieszyć im z pomocą. Starałam się więc budować swoją wrażliwość tak by nie przeoczyć nikogo kto potrzebuje działania mieszczącego się w moich rękach. Bardzo mnie uskrzydlało to moje świadome życie. Upływający czas uczciwie pozostawiał miejsce na przyglądanie się i towarzyszenie we wzrastaniu mojej siostrzenicy, która z groszka wyrosła na piękną królewnę. Nie zabrakło też miejsca na realizowanie pasji żeglarstwa oraz bycia i tworzenia z ludźmi i dla ludzi. Trudno powiedzieć by fakt, że guz odbudował się w mojej głowie mnie zaskoczył. Myślę, że byłam gotowa na dzień kiedy w 2018 roku rozbłysnęły nad moją głową niczym morskie latarnie światła sali operacyjnej oddziału neurochirurgii szpitala WIM w Warszawie. Miałam pełną świadomość, że skalpel chirurgiczny w okolicach operowanych już raz obszarach siodła tureckiego to nie czarodziejska różdżka. Operacja się nie udała. Cóż dostałam wtedy i dostaję do dziś tak wiele wsparcia od przyjaciół z całej chyba kuli ziemskiej, ale także znamienitej Kadry Akademii Morskiej, z którą związana byłam od czasów studenckich, prymusów i urwisów studentów, Chóru AM, a także sportowego dopingu od rodzimej Pogoni Szczecin.

Bardzo mnie porusza to, że moja choroba mimo całej swej brutalnej bezwzględności ma umiejętność odnajdowania i stawiania na mej drodze ludzi którzy towarzyszyli mi na różnych etapach mojego rozwoju i wzrastania. Karty z albumu dzieciństwo, szkoła podstawowa, liceum tj. moje rodzinne Lipiany i Pyrzyce aż po ich granice, gdzie rozpościera się sielski krajobraz Nowielina, wypełniają się dziś zapamiętanymi z przeszłości lecz jakże upiększonymi i uszlachetnionymi czasem twarzami. Podobnie jak w mojej mającej już swoje rodziny rodzinie żeglarskiej. Niczym na pokładzie ukochanego żaglowca tj. Fryderyka Chopina ludzie Ci jak dobre Anioły zaokrętowali załogę, postawili żagle i ustawili kurs na wyspę Barańska Walcz! Wielu z załogantów tego rejsu po moje zdrowie zdobywało wraz ze mną dawnej podczas odległych wypraw temperamentne i charakterologiczne szlify. Wielu z nich dziś kształtuje już swoje pociechy zwiedzające świat na nóżkach lub rodzicielskich rękach. Przyglądając się jak wydzierają czas czasowi by spieszyć mi z pomocom odczuwam potężne wzruszenie. Przyjęcie tej błękitnej i wszechogarniającej toni pomocy okazało się dla mnie wielkim wyzwaniem. Nie było mi łatwo znaleźć słowa by wyrazić ogrom wdzięczności i dobrego otulania jaki mi towarzyszył wtedy i towarzyszy do dziś. Nie było łatwo poskromić dumne i uparte superego by wydobyć prośbę o pomoc.

Nigdy nie zapomnę dnia w którym pojęłam, że brak mi sił możliwości i środków finansowych by się sobą zaopiekować. Ten ogrom dobra jakiego doświadczyłam nauczył mnie wiele pokory. Moje wyniszczone chorobą kości przypominające swą gęstością morską pianę, zbolałe, zanikające mięśnie budzą się każdego dnia jakby za pomocą siły z tej dobroci płynącej. Barańska Walcz! Nie powstrzymam się aby nie wspomnieć, że każde zejście z ringu obsypuje mi złoto pszczelego pyłku jakim obdarowuje mnie najuczciwsza na ziemi pasieka. Walczę więc podejmuję medyczne i alternatywne działania niwelujące wyniszczenia jakie gotuje mi choroba. Szukam horyzontu „nadzieja” a potem obieram go i …. otwieram oczy w innym kraju i  na innym kontynencie, na którym istnieje możliwość konsultacji mojego przypadku poza dostępnymi w Polsce możliwościami medycyny.

Pomoc finansowa jaką otrzymuję dzięki darowiznom, zbiórkom a także 1% pozwala mi wzmacniać swój organizm metodami takimi jak wlewy dożylne, diety i specjalistyczne suplementacje, rehabilitacje czy inne nieosiągalne dla mnie indywidualnie dobra oferowane dla przewlekle chorych tak przez farmakologię jak i naturoterapię, w której mieści się wszystko co przynosi pozytywny skutek dla mojej kondycji zdrowotnej.

Mogę długo opisywać duże i wielkie cuda, które sprawiają, że mimo zaawansowanego stanu choroby żyję i mam silę walczyć a także godzinami opisywać trudności jakich Cushing nastręcza mi w codziennym funkcjonowaniu. Prosząc dziś Was o dalsze wsparcie pragnę jednak krócej, a przez to mam wrażenie skromniej powiedzieć: pomóżcie mi zdrowieć. Mam takie przynaglenie w sercu aby zdążyć oddać choć część tego dobra jakie otrzymuję.

 

-Marta