– Marto, napływa do nas wiele zapytań o Twój stan zdrowia. Ostatnie informacje były dość oszczędne, ale też dla wielu z grupy Razem bardzo niepokojące. Czy możesz przybliżyć nam, jak się czujesz? Czy chcesz podzielić się z nami doświadczeniami ostatnich tygodni?
– Trudno tu użyć słowa „chcę”. Mam często takie pragnienie, żeby wnieść w życie bliskich mi Was wszystkich powiew dobrego świeżego powietrza. Mam świadomość, że nie tylko ja choruję, a dodatkowo przeświadczenie, że ciężki okres, przez jaki obecnie przechodzi ludzkość, już wystarczająco pochylił nasze ramiona. Dlatego też oszczędniej niż zwykle dzielę się historią mojego chorowania.
– Rozumiem, co masz na myśli. Każdy z grupy, choć pewnie czeka na „babeczki i tęcze” w formie dobrych wieści, ma w sercu troskę i chęć pomocy.
– Bardzo to szanuję i cenię. Zawsze myślałam, że jestem silna, że ze wszystkim sobie poradzę, że z inwazją Cushinga poradzimy sobie Razem. Stadium rozwoju choroby, ostre pogorszenia wielu układów, uszkodzenia narządów i ostatnie hospitalizacje sprawiły, że czuję wszechogarniającą słabość. To sprawia, że nie potrafię tak bez refleksji wnosić mojego uczucia świadomego, szybko postępującego i jednocześnie powolnego umierania, w chwile Waszego lata. Dla większości z Was przecież jest to czas długo oczekiwanego odpoczynku.
– Zabrzmiało to tak, jakbyś już nie miała nadziei…
– Doszłam do punktu, w którym to, że jeszcze żyję, jest statystycznym rekordem dożywalności. Czy jest to przestrzeń beznadziei? W pewnym wymiarze można ją tak postrzegać. Myślę jednak, że to bardziej zwrotnik subiektywny dla każdej jednostkowości. Nieudana terapia ratownicza sprawiła, że nie tylko stanęłam nad krawędzią, której w kategorii umysłu nie jest łatwo uszczegółowić czy doprecyzować, ale wpadłam znacznie poza obszary znanej mi wcześniej percepcji. To, co wcześniej było dla mnie trwałą i konkretną rzeczywistością, w skali doświadczanego bólu rozprysnęło się na miliony kawałków. Rekordowy poziom kortyzolu w sposób organiczny ograniczył mi dostęp do otaczającej mnie rzeczywistości. Praca lekarzy na jakąś chwilę spowodowała ponowną kalibrację mojego ciała i bodźców popychających mnie do utrzymywania się przy życiu. Wielką rolę w tym procesie odegraliście Wy. Dokonaliście wszystkiego, co tylko możliwe, by roztoczyć nade mną parasol opieki i zabezpieczenia zaplecza technicznego. Wasza rzeczywista obecność w moim cierpieniu i poświęcenie pracy nad moim możliwie największym komfortem, szczególnie w ostatnich tygodniach, była dla mnie źródłem wielkiego wzruszenia. Mam świadomość, że każde wasze działanie obarczone było osobistym wysiłkiem i poświęceniem, które starannie ukrywaliście. Wszystko to sprawiało, że wpuściliście mi do serca motyla, który trzepotaniem swych skrzydeł wprawił moje serce w rozruch.
– Czy to oznacza, że doszło do poprawy?
– Obecnie czuję się na tyle lepiej, że stanowczo zelżały moje bóle kostne, udaje mi się samodzielnie przemieszczać na krótkich odcinkach. Zostałam zakwalifikowana do terapii eksperymentalnej osilodrostatem, co być może chwilowo i częściowo rozwiąże problem hiperkortyzolemii. To rzeczywistość, jaka jeszcze kilka tygodni temu z wielu przyczyn była daleko poza moim zasięgiem. Ciągle oczekuję też na sprowadzenie znacznika na badanie PET. Stoję przed wizją małych perspektyw, które dla mnie mają wielkie znaczenie. Bywają dni, że przygniata mnie betonowa ściana. Bywają jednak i chwile, kiedy ustaje strach. Wtedy zaczynam widzieć dla siebie jeszcze jakieś zadania do spełnienia. Odnajduję umiejętność do patrzenia o krok w przód. Do odczuwania nieustannej wdzięczności za wiarę w Boga, Rodzinę i za Was. Nabieram chęci do powrotu ku działaniom mającym na celu m.in. pozostawienie znacznie głębszej niż dostępna ogólnie, a także klinicystycznie wiedza na temat choroby Cushinga.
– Marto myślę, że na tym etapie możemy zakończyć rozmowę. Tak trochę patrząc pod wiatr widać gdzieś jaśniejące niebo. Czy może tak pozostać?
– Myślę, że to dobry moment, tak sprawnie zatrzymałaś kadr bardzo jasno oświetlony.
A jednak jeszcze coś… Tak wielu z Was mówi, że nie mają dla Was znaczenia moje ograniczenia w możliwościach życia towarzyskiego, jakie spowodowała choroba, że choć postrzegam się jako biorca, dla wielu z was jestem nadal w bilansie zrównoważonej pożyteczności bytu, że nie jest ważne, jak wyglądam, a wombaty to bardzo urocze zwierzątka (śmiech) – to skłoniło mnie do refleksji w zakresie oczywistości, że podobnie jak Wy na mnie, ja patrzę na drugiego człowieka. Nie była to bardzo odkrywcza myśl, a jednak pozwoliła zaobserwować, że wciąż trudno mi o akceptację obecnej wersji siebie. Czy Wam podobnie z ogromnym trudem przychodzi obdarowywanie siebie takim pakietem akceptacji jaki gwarantujecie innym, np. mnie? Jeśli odpowiedź brzmi „tak”, to warto coś jeszcze podziałać w tym obszarze – to oczywiście tylko drobna sugestia z krypty – zaakceptujcie i pokochajcie siebie, tak jak akceptujecie mnie i innych. Tylko tak można narwać dla swego życia więcej stokrotek.
No i teraz już możemy spojrzeć na jaśniejące niebo i popłynąć na ocean marzeń i cudów.